Szósta rano, pobudka. Dziś wypał. Wstaję, pakuję
biskwity i półtorej, dwie godziny jazdy do pieca. Marzę, żeby kiedyś
mieszkać w jego pobliżu...
Na miejscu rozpakowuję naczynia, ustawiam wstępnie na blatach, tak żeby znaleźć optymalne rozmieszczenie. To mały piec, więc każdy centymetr jest na wagę czarki. Planuję co i jak szkliwić - różne masy, różne szkliwa, kilka eksperymentalnych próbek.
Miejsce w piecu ma znaczenie - więcej ognia i popiołu z przodu; z tył pod klapą najchłodniej, tam szkliwa wychodzą matowe; przy wlocie do komina najbardziej wieje ogniem.
Plan jest, teraz szkliwienie - dwie, trzy godziny polewania, zanurzania, chlapania...
Przygotowuję stożek pirometryczny nr 10 (jak się zegnie, będzie 1300st. C w piecu), masę na piny (kuleczki z ciasta kaolinowo-glinowego na których ustawia się naczynia w piecu) i ładuję piec. Jeszcze termopara do kontroli wzrostu temperatury, otworzyć komin, wyczyścić popielnik, kilka szczapek na rozpałkę (drewno na szczęście jest już porąbane) i wypał rusza.
Przez pierwszą godzinę powoli, spokojnie, niewielki ogień w popielniku do 100-150st. C, tak żeby odparować wodę ze szkliw i pinów. Przechodzę z ogniem na ruszt do paleniska i teraz już ostro 300-400st. C przyrostu na godzinę - mały piec, małe naczynia, mogę więc sobie na to pozwolić.
W komorze najpierw czerwono, przy 600st. C pojawia się żarzenie, tańczą pierwsze płomyki; temperatura rośnie, w piecu coraz jaśniej.
Pojawia się rytm - otwieram furtę, dokładam drewna, przygotowuję następną porcję, obserwuję temperaturę - rośnie, staje, spada - otwieram furtę, dokładam drewna...
Jest 1000st. C - następuje zmiana - robię redukcję, zmniejszając szybrem przekrój komina (wypał utleniający zmienia się w redukcyjny) Brakujący tlen ogień wyciąga z gliny i szkliw zmieniając je. Czuć inny zapach, płomienie stają się leniwe, rytm zyskuje pełnię.
Temperatura rośnie zdecydowanie wolniej, po każdym dorzuceniu drewna, najpierw spada - wtedy ogień szuka tlenu, wskakuje do komina z szumem, pojawia się w wizjerach; zatrzymuje się i zaczyna powoli rosnąć, czasem przekraczając wartość sprzed wrzutki, a czasem nie. Takie redukcyjne skoki.
Po pewnym czasie lekko odpuszczam redukcję, przyrost temperatury jest bardziej zdecydowany, i znów przymykam - redukcyjny balans.
Zależy mi na powolnym, równomiernym narastaniu temperatury - szkliwa wtedy ładnie i spokojnie płyną.
Zaglądam do środka - tu już żółto-biało, stożek widać jako lekki cień w jasności, zaczyna się zginać; kiedy dotknie czubkiem podłoża będzie w komorze 1300st. C - jemu ufam bardziej, termoparze mniej.
Końcowe pół godziny ze słońcem w piecu. Uważam, żeby nie przegiąć z temperaturą - szkliwa, glina są na granicy.
Ostatnia wrzutka i zamykam wszystkie otwory; pojawiają się kłęby czarnego, gryzącego dymu - koniec wypału.
Chodzę jeszcze jakiś czas wokół pieca, sprawdzam czy się nic nie zapala... Piec stygnąc całą zgromadzoną energię oddaje przez ściany otoczeniu - trzeba być czujnym.
Jestem zmęczony, ale jutro otwieram piec... Dobranoc.
...
post pierwotnie ukazał się 21 marca 2014 na forum Herbaciarze
Na miejscu rozpakowuję naczynia, ustawiam wstępnie na blatach, tak żeby znaleźć optymalne rozmieszczenie. To mały piec, więc każdy centymetr jest na wagę czarki. Planuję co i jak szkliwić - różne masy, różne szkliwa, kilka eksperymentalnych próbek.
Miejsce w piecu ma znaczenie - więcej ognia i popiołu z przodu; z tył pod klapą najchłodniej, tam szkliwa wychodzą matowe; przy wlocie do komina najbardziej wieje ogniem.
Plan jest, teraz szkliwienie - dwie, trzy godziny polewania, zanurzania, chlapania...
Przygotowuję stożek pirometryczny nr 10 (jak się zegnie, będzie 1300st. C w piecu), masę na piny (kuleczki z ciasta kaolinowo-glinowego na których ustawia się naczynia w piecu) i ładuję piec. Jeszcze termopara do kontroli wzrostu temperatury, otworzyć komin, wyczyścić popielnik, kilka szczapek na rozpałkę (drewno na szczęście jest już porąbane) i wypał rusza.
Przez pierwszą godzinę powoli, spokojnie, niewielki ogień w popielniku do 100-150st. C, tak żeby odparować wodę ze szkliw i pinów. Przechodzę z ogniem na ruszt do paleniska i teraz już ostro 300-400st. C przyrostu na godzinę - mały piec, małe naczynia, mogę więc sobie na to pozwolić.
W komorze najpierw czerwono, przy 600st. C pojawia się żarzenie, tańczą pierwsze płomyki; temperatura rośnie, w piecu coraz jaśniej.
Pojawia się rytm - otwieram furtę, dokładam drewna, przygotowuję następną porcję, obserwuję temperaturę - rośnie, staje, spada - otwieram furtę, dokładam drewna...
Jest 1000st. C - następuje zmiana - robię redukcję, zmniejszając szybrem przekrój komina (wypał utleniający zmienia się w redukcyjny) Brakujący tlen ogień wyciąga z gliny i szkliw zmieniając je. Czuć inny zapach, płomienie stają się leniwe, rytm zyskuje pełnię.
Temperatura rośnie zdecydowanie wolniej, po każdym dorzuceniu drewna, najpierw spada - wtedy ogień szuka tlenu, wskakuje do komina z szumem, pojawia się w wizjerach; zatrzymuje się i zaczyna powoli rosnąć, czasem przekraczając wartość sprzed wrzutki, a czasem nie. Takie redukcyjne skoki.
Po pewnym czasie lekko odpuszczam redukcję, przyrost temperatury jest bardziej zdecydowany, i znów przymykam - redukcyjny balans.
Zależy mi na powolnym, równomiernym narastaniu temperatury - szkliwa wtedy ładnie i spokojnie płyną.
Zaglądam do środka - tu już żółto-biało, stożek widać jako lekki cień w jasności, zaczyna się zginać; kiedy dotknie czubkiem podłoża będzie w komorze 1300st. C - jemu ufam bardziej, termoparze mniej.
Końcowe pół godziny ze słońcem w piecu. Uważam, żeby nie przegiąć z temperaturą - szkliwa, glina są na granicy.
Ostatnia wrzutka i zamykam wszystkie otwory; pojawiają się kłęby czarnego, gryzącego dymu - koniec wypału.
Chodzę jeszcze jakiś czas wokół pieca, sprawdzam czy się nic nie zapala... Piec stygnąc całą zgromadzoną energię oddaje przez ściany otoczeniu - trzeba być czujnym.
Jestem zmęczony, ale jutro otwieram piec... Dobranoc.
...
post pierwotnie ukazał się 21 marca 2014 na forum Herbaciarze
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz